"Sierść
Pana Winslowa była już miękka i puszysta. Cóż, może mycie kotów nie należy do przyjemnych
zajęć, zwłaszcza jeśli twój kot reaguje na wodę jak na widok śmierci oraz
samobójstwa. Piwne oczy Shelly spoglądające na kota, który chyba wciąż
przeżywał traumę, znalazły sobie inny obiekt zainteresowania. Nadszedł czas na
zrealizowanie planu.
- Tato, opowiesz mi
może tę historię? No wiesz, ty i Billy... - namawiała zmęczonego tatę
dziewczynka.
- Shelly, Shelly...
Powinnaś mieć napisane na czole: Uwaga! Dociekliwa dziewczyna, która nigdy nie
da ci spokoju - zaśmiał się w głos pan Anderwhill.
- Ha, ha. Bardzo
śmieszne... To opowiesz, czy nie?! - Shelly stawiała na swoim.
- A więc tak... -
zaczął Tom - To całe wydarzenie miało miejsce w 1970 roku, wyobraź sobie to
dziecko... Piękne, stare czasy... Wówczas to u nas w Londynie pani Hattaway -
moja jakże bezduszna sąsiadka - cieszyła się ze swojego diamentu. A był on
wielkości kurzego jaja! Pewnego dnia ktoś okradł panią Hattaway. Policja nic
nie mogła zdziałać. Musiał to zrobić ktoś z osiedla, a oni nikogo nie znali.
Mój rosyjski kolega, Billy przyszedł do mnie i rzekł, że dla tego, kto znajdzie
złodzieja czeka nagroda w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów. Nie mogłem odmówić!
Nasze śledztwo opierało się jedynie na obserwowaniu akcji i reakcji. Trwało to
dość długo zanim odkryliśmy, kto zabrał diament. Gdy zdobyliśmy go w swoje ręce
natychmiast poszliśmy do właścicielki. I tak zdobyliśmy pieniądze... I się tu
przeprowadziłem...
- Szkoda, że się wyprowadziłeś
i mieszkamy tu w Polsce... - nadąsała się Shelly.
- Co ty mówisz?! Zamieszkaliśmy
w najlepszym miejscu pod słońcem!
- W sensie, że
Bydgoszcz? Ha. To słońce musi być ogromne, aby oślepić swym blaskiem i sprawić,
że to miasto jest cudne. Ja tu nikogo nie znam! Na dodatek nie chodzę do szkoły!
Tylko książki mi przynosisz... No i komputer... Pan Winslow boi się wychodzić z
domu! I to ma być najlepsze miejsce pod słońcem?! - wykrzyknęła Shelly i wyszła
z pomieszczenia.
- Tomie Anderwhill, tej
nastolatki już nie zrozumiesz! - zaśmiał się do siebie, po czym przysnął na
kanapie.
Następnego poranka bladożółte
słońce wyszło zza bloków i pożegnało śniady księżyc. Ptaki, które na wiosnę
założyły tu swoje gniazda, teraz jakby nigdy nic odleciały hen za horyzont. Tom
- jak zwykle - wybrał się do pracy. Shelly miała czas dla siebie.
- Ósma rano - rzekła do
siebie - No. Przynajmniej będę mogła popatrzeć jak te dzieciaki z żalem wchodzą
do szkoły.
Shelly wyszła na dwór.
Słońce, które rankiem wyszło na świat tkwiło teraz w cieniu za chmurami.
Domykając drzwi klatki schodowej, kątem oka dziewczyna ujrzała wysokiego
chłopaka o ciemnych włosach.
- Niech to! Znowu on! -
szepnęła Shelly.
Idąc w głąb bukowej
alejki, dziewczyna poczuła, że nie jest sama. Ewidentnie czuła czyjąś obecność.
Z każdą chwilą wyczuwała, jak ktoś zbliża się do niej od tyłu. Na kościelnym
zegarze wybiła dziewiąta. Przeszywający dźwięk dzwonów umilkł wraz z dziewiątym
uderzeniem. W alejce zrobiło się cicho. Nawet wiatr, który przed momentem starał
się powywracać przechodniów swą siłą i poświstywaniem umilkł. Po pewnej chwili
osoba podążająca za dziewczyną stanęła. Teraz czuć już było tylko oddech
nieznanego. Shelly postanowiła nie zgrywać małej dziewczynki i odwróciła się.
- A... To ty...
- burknęła Shelly.
- No, a niby
kogo się spodziewałaś? - spytał chłopak.
- Kogoś innego -
fuknęła z uniesioną głową Shelly.
- Z tego co
wiem... Jesteś z Anglii, czy coś... - zaczął niepewnie chłopiec.
- Tak... Mój tata tam
żył, a ja - odkąd pamiętam - gniję w tym kraju! Masz pojęcie jak jest tu nudno
oraz nic, ale to nic nie jest tak cudowne jakby się wydawało?!
- Tak. No, bo... Ja też
tu mieszkam... Przyjechałem do babci, ponieważ rodzice nie wytrzymywali już ze
mną... Już tak dwa lata tu mieszkam! I... Podoba mi się twój sposób myślenia...
No wiesz... Kraj, rodzina, życie... I takie tam sprawy - powiedział chłopak.
- Serio?! A ja
myślałam, że już nigdy bratniej duszy nie znajdę... Czy czegoś... - mruknęła
dziewczyna.
- Nazywam się Sharkoner.
Sharkoner Andres... Wiem. Dziwne imię i nazwisko jak na kogoś stąd. Mój dziadek
był Hiszpanem, a babcia Polką... Ale co ja będę opowiadał... A powiesz jak ty
się nazywasz?
- Shelly. Dla ciebie
tylko i wyłącznie Shelly! - rzekła dziewczyna.
- Dobra, dobra! Tylko
się nie unoś... Ej, a wiesz, że na nasze osiedle... To znaczy... To osiedle...
Wprowadza się Francuz z Portugalii?!
- Że kto? - zapytała
Shelly - Ja wczoraj ojca spytałam o taką historię... Jakąś tam... Żeby, no
wiesz... Coś dostać... Ale, że Portugalczyk z Francji?
- Nie! Francuz z
Portugalii! - poprawił Andres.
- Coś kręcisz... To
Portugalczyk z Francji! Sam tak mówiłeś! - upierała się Shelly.
- Dosyć! Przyjeżdża on
jutro... - rzekł chłopak.
- No fajnie. Kolejny
sąsiad. Pięknie! Widzę, że w Bydgoszczy już nic ciekawego się nie zdarzy -
wykrzyknęła Shelly.
- Co? To ty nie
wiesz?
- Czego? -
spytała Shelly - Czego ja nie wiem?
- Chodź za mną,
to się dowiesz - rzekł Andres.
Chłopak szybko skręcił
za róg uliczki. Zrezygnowana dziewczyna ruszyła w ślad za nim. Andres puścił
się przodem i Shelly ledwo co mogła go dogonić. Kilka kroków przed ruchomą
ulicą chłopak przystanął na moment i wykrzyknął:
- To tam! Za tym
parkiem!
- Acha... -
mruknęła zdyszana dziewczyna.
Kiedy dwoje nastolatków
przebiegło przez park, oczom Shelly na piaszczystej dróżce ukazała się mała
przyczepa.
- I to ma być
coś, co mnie zaskoczy? - spytała Shelly.
- Wchodziłaś
kiedyś do środka? - zapytał chłopak.
- Nie! W życiu coś tak
głupiego nie przyszło mi do głowy! - wykrzyknęła Shelly - Czy ty wiesz, co tam
w środku się wydarzyło?!
- Wiem - odparł
Andres.
- Rozumiesz
więc, że w tej przyczepie...
- Dokonano morderstwa
pani Kalinowskiej? Mówię przecież, że wiem. Ale tu nie o to chodzi...
- A o co?! Jeśli wolno
spytać?! - zirytowała się dziewczyna.
- Poczekaj. Cassandra!
To ja Andres. Mamy gościa! Wpuść mnie i Shelly - krzyknął chłopak.
- Co z tego będę miała?
- spytał głos ze środka.
- O jeny... To co
zawsze! Daj nam wejść! - rozkazał surowo Andres.
- Dobra... Już dobra! -
klamka małego, bezużytecznego pojazdu otworzyła się. Zza drzwi wyjrzała rudowłosa
dziewczyna - Nowa?!
- Tak się zdaje -
powiedział Andres.
- Mówisz trochę mętnie...
A ty... - tu spojrzała na Shelly - Obrazisz moje włosy i wypadasz! Jasne?!
- Tak. Oczywi...
W tym momencie
coś huknęło w środku pojazdu.
- C-co to było?
- zapytała drżącym głosem lekko wystraszona Shelly.
- No... Też bym wolała,
żeby oni byli ciut CISZEJ i może by zachowywali się KULTURALNIEJ! - Cassandra
krzyknęła do przyczepy.
- Ale kto?! - zapytała
dziewczyna.
- Hmm... Myślałam, że
już wiesz... A no tak! Nie przedstawiłam się! Nazywam się Cassandra Vlad i
jestem kuzynką tego jakże irytującego wariata - tu wskazała Andresa - Bo to był
JEGO pomysł! Żeby tylko następnie pokolenie było mądrzejsze!
- Ej! - oburzył się
chłopak - Przypomnę ci, że to dzięki mnie tu jesteś, a nie w Pizie! Ja! Ja
namówiłem twoich rodziców! A poza tym, gdybyś ich nie spotkała... To... To
byłabyś teraz na spacerze z Józefiną!
- Jacy oni?! Jakich
ich?! - dopytywała się Shelly.
- Matko! Sherlock.
Sherlock Holmes! Mówi ci to coś? - odparła Cassandra.
- Mnie?! On jest
zmyślony! Acha! I Andre powiedział: ich!
- Andres... - poprawiła
Cassandra - I to nie do końca ten Sherlock. Był on pierwszy... I... Nie
wyszedł. No, ale za to Anna wyszła lepiej. Tylko ma jedną wadę - za dużo papla!
Gada i gada! Nie da się zatrzymać! I do tego ten Sawyer, który mówi ciągle o
jakimś płocie!
- Żart. Wszystko co
powiedziałaś jest naiwną błazenadą. Żadne z tych postaci nie istnieje! Chyba,
że chodzi o inną Anię - rzekła Shelly.
- Andres pokaż -
rozkazała Cassandra.
- Tomek! Tomek, proszę
cię, wyjdź z przyczepy z Anną i... No sam wiesz kim... Tylko szybko! - zawołał
Andres.
Chwilę po rozkazie
chłopaka z pojazdu wyłoniła się twarz rozpromienionej, młodej Ani z Zielonego
Wzgórza. Dziewczynka przypatrywała się bladej z niedowierzania Shelly. Piwne
oczy dziewczyny sprawiły, że Anna Shirley pofrunęła w chmury swej wyobraźni. Za
nią zaś wyszedł wysoki mężczyzna, który wcale nie przypominał tego Sherlocka.
Gdy mężczyzna wreszcie raczył wyjść ze środka, z przyczepy wybiegł młody
chłopak. Patrzył przez chwilę z zaciekawieniem na Shelly, a potem rzekł do
Andresa:
- Gotowe.
- To jest bzdura! Kto
wam kazał się przebierać?! - zapytała Shelly.
- Droga panno o
cudownych oczach, których kolor sprawia, że się rumienię - zaczęła Anna -
Niestety, mylisz się. Nas do niczego nie zmuszano.
- Ta marchewka ma rację
- przytaknął mężczyzna.
- Jak śmiesz?! Gdybyś
był na moim miejscu... Na pewno byś się zabił! - oburzyła się Ania.
- Nie sądzę. Poza tym
twoje włosy to nie mój problem - rzekł mężczyzna.
- Nie no! - krzyknęła
Anna.
- Cicho! - powiedziała
Cassandra - Chcecie, żeby ktoś was usłyszał?
- Panienka o rajskich
oczach potwierdzi, że moje włosy nie są żadnym jakimś tam warzywem! - Anna
ciągnęła kłótnię.
- Macie być CICHO! - przerwał
Andres - Jeśli nadal chcecie istnieć! A zresztą! Co mnie to obchodzi?! To nic wielkiego...
Drobnostka! Pryszcz.
- Ohyda! Andres co ma
pryszcz do drobnostki? - zapytała z obrzydzeniem Cassandra.
- Fakt jest książką.
Książka życiem... - filozofował Andres.
- Że jak?! - spytał
mężczyzna.
- Dobra! Chodzi... To
znaczy... Faktem... - jąkał się chłopak.
- Tak się wymądrzał, a
teraz nawet zdania nie wypowie! - roześmiał się Tomek.
- Wystarczy tylko
księga i już was nie ma! No co?! Strach obleciał?! - zaśmiał się Andres.
- Chłopczyku, ty mi
lepiej nie groź! Ja w siedemdziesiątym ósmym... - zaczął mężczyzna.
- Przestańcie!
Ogarniecie się wreszcie?! - krzyknęła Cassandra - Moi drodzy! To Shelly. Shelly
to Ania, Tomek i on... Będzie nam miło, jeśli nam pomożesz tu z nimi.
- J-ja? - spytała
onieśmielona i zarazem przerażona Shelly.
- Nie, bo księgowy z
Niemiec! Pewnie, że ty! - powiedział Andres.
- Nie, nie... Ja nie
potrafię się zajmować dziećmi i staruszkiem! - odparła dziewczyna.
- Że niby kim?!
Staruszkiem?! - zdenerwował się mężczyzna.
- My pójdziemy teraz do
kawiarni, a wy udacie się do przyczepy! - rzekła Cassandra.
- Ale chwila! Jaki
staruszek?! Toż to skandal! Kto takich ludzi wychowuje! - powiedział starszy
pan.
- Shelly ma rację...
Jesteś stary! - zaśmiał się Andres.
- Jasne?! Do przyczepy!
- krzyknęła Cassandra.
- Tak... - odpowiedział
Tomek, który musiał wyprowadzić, a teraz wprowadzić rudą gadułę i wysokiego
egoistę.
***
- I jak wrażenia?
Podołasz zadaniu? - zapytał Andres, zasiadając do stołu.
- Jeszcze się pytasz?!
Nie wiem, na czym polegał dowcip, ale nie był śmieszny. Przez chwilę myślałam,
że ci aktorzy... No ja tam się nie znam na sztuce, lecz oni nie byli
przekonujący - oznajmiła Shelly.
- Po pierwsze to nie są
aktorzy! A po drugie kawa czy herbata? - spytała Cassandra.
- Kawa, dzięki -
odparła Shelly.
- Jeśli chodzi o Anię i
Tomka... - Cassandra wypiła łyk kawy - Przynajmniej nie są jak ten nasz
Sherlock! Wiesz, Sherlock Holmes - detektyw... Ale my go nazwaliśmy... Nazywamy
go Sheldon. Tak po prostu... Sheldon. Ania to dziewczynka, która (jeśli wiesz
lub nie) pochodzi z książki pod tytułem "Ania z Zielonego Wzgórza".
Kiedy czytałam tę książeczkę, nic nie wskazywało na to, żeby to ją wskrzesić.
Ale cóż... Rude włosy mnie przekonały! Co do Tomka... Andres, gdy był mały cały
czas czytał przygody tego urwisa. I poprosił, aby i go wskrzesić.
- Acha... Czyli
jesteście normalnie świrami i wskrzeszacie postacie z bajek? Pięknie! No
cudownie! - zdenerwowana Shelly prawie upuściła swoją filiżankę kawy.
- Można to tak ująć - stwierdził
Andres - Ale wezwaliśmy cię, żebyś nam pomogła... Chodzi o tego Francuza z Portugalii.
To jego imię... Matthieu. Matthieu nie wzbudza u mnie zaufania... Chociaż go
nie znam! Z Cassandrą musimy mieć pewność, że ten facet nam nie zagraża.
Pamiętam ja takiego Francuza... Chciał Sheldona porwać na przesłuchanie, ale
Sheldon to jednak Sheldon. Od razu zaczął się awanturować, że jest bardzo ważnym
komornikiem urzędu holenderskiego... Gdy tak wrzeszczał i jęczał udało nam się
z Cassi zorganizować plan. Było blisko porażki... Pomożesz, tak?
- Okej - odparła
Shelly.
Kiedy Andres w końcu
oznajmił, że wypił swoją herbatę Cassandra uznała, że nadszedł czas, aby wybrać
się do antykwariatu. Idąc wąską uliczką Shelly zastanawiała się nad tą całą
sytuacją. "Przecież to co mówiła Cassandra nie jest możliwe. Należy więc
uznać, że członkowie rodziny Sharkoner są chorzy psychicznie! A tak w ogóle...
Czemu ja nadal pamiętam to nazwisko? - myślała Shelly - Ten cały Andres
powiedział mi je dwie godziny temu!" Z zamyślenia wyrwał dziewczynę złoty,
ozdobny napis: "Antykwariat pod złotą sową". Na tabliczce siedziała
pozłacana sowa, która najwyraźniej bardzo długo czeka na odnowienie.
- Trochę zardzewiała ta
ptaszyna - rzekł chłopak stojący przed drzwiami.
- Słaby tekst na podryw
- uznała Cassandra.
- Kamil! - Andres
uściskał dłoń chłopaka - Co tam u ciebie i ojca?
- Nic, tylko ojciec
chce mnie już na studia do Warszawy wysłać... Ale to jeszcze nie jest pewne! -
odparł Kamil - A to kto?
- Nowa - rzekła
Cassandra.
- Cześć, nazywam się
Shelly - powiedziała dziewczyna.
- Kamil - odpowiedział
chłopak.
Antykwariat w środku
przypominał wielką bibliotekę, w której stare przedmioty i książki spotykały
się i wspólnie czytały powieści.
- Dzień dobry, panie
Teodorze! - pozdrowiła staruszka Cassandra - Czy moglibyśmy... Tę księgę...
- Witajcie. Oczywiście,
że możecie. Jest tam gdzie zawsze - odparł szeptem pan Teodor.
Cassandra i Andres
zaprowadzili Shelly do małego pokoju. Pomieszczenie było bardzo kolorowe,
wszędzie stały filiżanki z herbatą rumiankową. Zapach gruszkowo - lawendowych
świec łączący się ze smrodem papierosów przyprowadzał o dreszcze. Po środku, na
maleńkim stoliku leżała gruba książka. Przy księdze czuwała zgarbiona pani,
która przypominała starą bajarkę czekającą na swoich słuchaczy. W ręce kobiety
Shelly dojrzała pudełeczko z lekami uspokajającymi. Cassandra podała starszej
pani paczkę papierosów. Kiedy ta wskazała palcem Shelly i spytała kto to?- Andres życzliwie odpowiedział:
- To jest Shelly...
Nazwisko, niestety, nie jest mi znane, panno Konstancjo.
- Młoda damo, powiesz
mi może jak brzmi twe nazwisko? Oczywiście, jeślim jestem tego warta - zapytała
kobieta.
Cassandra minami i
gestami namówiła Shelly, żeby odpowiedziała z szacunkiem.
- Witam panią - zaczęła
niepewnie - Nazywam się Shelly Anderwhill, mój ojciec jest człowiekiem honoru,
a ja z chęcią go naśladuje.
- Ale podkoloryzowałaś
- skomentowała szeptem Cassandra.
Pani Konstancja
odpakowała podarunek od Cassandry i zaczęła palić.
- Anderwhill
powiadasz... - mruknęła kobieta - Nie znam tej rodziny, ale mogę zaufać mym
wybrańcom, że ty to dobry wybór. Weź pióro w swą dłoń i napisz krótki tekst
opisujący twojego ulubionego bohatera literackiego. Pamiętaj, że tylko raz
możesz dokonać wyboru. Zobaczymy, kto zostanie przywołany... - starsza pani
wyrzuciła papierosa za okno i wzięła tabletkę na uspokojenie - Tylko żadnego
Sherlocka! Nigdy więcej takiego stresu! Może być nawet ten... Jak mu... A no
tak! Huck Finn! Chociaż z Biblii...
Pani Konstancja wyszła
z pokoju. W pomieszczeniu zrobiło się cicho. Dym z papierosa powoli ulatniał
się przez otwarte okno. Shelly zauważyła, że Cassandra i Andres też czują się
niezręcznie. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i podniosła zestarzałe pióro.
Cisza zrobiła się nie do zniesienia. Shelly postanowiła przerwać milczenie.
- I co teraz? -
spytała.
- To proste piszesz
nowy rozdział "Pewnej historii" - odparł Andres.
- Że czego?
- "Pewna
historia" - mówiła Cassandra - To jest taka opowieść, która nie ma
początku, sensu i końca. Ty masz zaszczyt otworzyć i poczuć tę książkę. Teraz
to ty będziesz kontynuować naszą pewną historię.
- Dziwnie się zrobiło -
zaczęła Shelly - Przychodzimy do jakiejś starej kobiety, która łyka tabletki
uspokajające i popija je herbatą rumiankową. A na dodatek pali papierosy! Nie
rozumiem tego! Ta pani Konstancja mówi coś o wyborze... O co tu chodzi?
- To proste! Wybierasz
postać literacką, która ma coś z twojego charakteru. Konstancja tak mówi, bo
sama stworzyła Sheldona...
- Ona?! - zdziwiła się
Shelly.
- Tak - ciągnęła dalej
Cassandra - Jej to trochę nie wyszło... Ale czy mają coś takiego samego w sobie?
Oczywiście! Oboje posiadają podobny sposób myślenia i dedukcji. Więc jeśli twój
bohater okaże się dziwny, ale będzie miał coś wspólnego z twoim zachowaniem
bądź myśleniem to znak, że wybrana tak jak my...
- Nie obraź się, ale to
brzmi jak jakaś dziwna, bardzo dziwna i podejrzana powieść... - powiedziała
Shelly.
- Też tak myślałam na
początku, ale potem okazało się to ciekawe. Zresztą nic mi do tego! To twój
wybór i twoja szansa! Już nie przeszkadzam - rzekła Cassandra.
- Dobrze, ale czy ja
mogę się o coś spytać? - zapytała Shelly - Czy moim bohaterem literackim może
być Harry Potter? Wiesz... Chyba każdy by chciał go wybrać. W sensie... Ja nie
mam nic do innych, ale...
- Nie! - wykrzyknęli
razem Andres i Cassandra.
- To może ja powiem -
zaczął chłopak - Chociaż pomyślałaś nad konsekwencją tego wyboru? Magia w
naszym świecie to nic dobrego. Wiem, że my jej używamy, ale taki Harry Potter u
nas w prawdziwym życiu! To byłoby samobójstwem dla narodów gdyby on ci nie wyszedł!
Po prostu nie wolno wskrzeszać postaci, które potrafią czarować lub zawierają
magię! I koniec kropka!
- Dobra - odparła
Shelly - Teraz cięższy mam wybór. Ja chyba... Chyba... Nie dam rady!
Do pomieszczenia weszła
kobieta i zasiadła na swoim bujanym fotelu. W tym samym momencie Shelly
wybiegła z antykwariatu. Przez chwilę pani Konstancja milczała, lecz trwało to
krótko, bo taka dama jak pani Konstancja nie może zanudzać swych gości ciszą.
- I co? Zrezy... -
zaczęła starsza kobieta, lecz po chwili dopadł ją kaszel - Ten kaszel mnie
wykończy! Na czym to ja... Jeszcze tu wróci. Zobaczycie. Zrezygnowała, ale
powróci! Na pewno! Może... Jestem pewna na... Eee... Może i nie wróci... To nie
moja sprawa! Powinniście już byli wychodzić.
Cassandra i Andres
posłusznie wyszli z antykwariatu.
- Dasz wiarę? Wyrzuciła
nas - powiedziała Cassandra.
- Tak. To dziwne z jej
strony. Musiała coś przemyśleć. Ale co? Shelly nie podołała i tyle - rzekł
Andres.
- To do mnie? -
zaproponował Kamil.
- Pewnie - odparł
Andres na przekór swojej kuzynce.
***
Kiedy Shelly wróciła do mieszkania Pan
Winslow jak zwykle siedział na parapecie i oglądał świat przez okno. Dziewczynka
podeszła do kota i pogłaskała jego sierść. Kot spojrzał na nią po czym pobiegł
do kuchni.. Shelly zrozumiała, że nikt od rana nie nakarmił Winslowa!
- Ciekawe, czemu Tom
jeszcze nie przyszedł... - mówiła do siebie dziewczyna - Dobra Winslow!
Najedzony? To chodź. Obejrzymy coś w telewizji?
Shelly szybko włączyła
telewizor.
- No popatrzmy... Nie.
Dziś nie leci nic ciekawego... - dziewczyna przerwała na chwilę, ponieważ
przełączyła na kanał, na którym włączyła się reklama - Serio?! Reklamy Wedla o
dobrym nastroju?! Dzięki ci telewizjo! Wielkie dzięki! Dobry humor...
Do nocy Shelly czytała
nową książkę. Kiedy na zegarze wybiła dwudziesta w dziewczynie pojawił się
niepokój. "Po Tomie nadal ani śladu - myślała Shelly - On zawsze
przychodził o osiemnastej, a jak miał ważne spotkanie, to chociaż dzwonił...
Może ja się zbyt martwię... Nie chce skończyć jak ta kobieta... Ciągle pije te
swoje herbatki i zażywa tabletki... Ohyda! Już wiem! Jak zasnę, to obudzę się
rano! Przed chwilą to brzmiało mądrzej... No nic, droga Tarantulo... Jutro cię
doczytam!
Rankiem lejący się z
nieba deszcz obudził dziewczynę. Gdy dziewczyna spojrzała na zegarek, ogromnie
się zdziwiła:
- Już jest dziesiąta?!
- spytała samą siebie - Jak to możliwe?! I gdzie jest Tom?! On nie pracuje w
sobotę! Winslow, wiem, kto nam może pomóc. Tylko... Chyba już wiem kogo
wskrzeszę!
Pan Winslow spojrzał
się na dziewczynkę. Pewnie chciał powiedzieć: "Wariatka!". Shelly,
widząc minę kota, zrozumiała, że ten nie ma o niczym pojęcia.
- Panie Winslow! Proszę
się na mnie nie patrzeć jak na kogoś chorego umysłowo! Sam pan zobaczy! Zaraz
wrócę - powiedziała Shelly i poszła się przebrać. Wracając z pokoju przyniosła
plecak - Dobrze nam się spało w salonie, co? Dobra! Jedz to kocie jedzenie! No
nie marudź! To jest pyszne! PYSZNE! Zjadłeś już? Wskakuj do plecaka! No już!
Drzwi od klatki
schodowej zatrzęsły się, gdy Shelly wyszła na dwór. "Okej... Z tego co
pamiętam, muszę skręcić w bukową alejkę, potem w klonową i do parku! No a
następnie na dróżkę: - przypomniała sobie Shelly.
- Halo? - zawołała
dziewczyna, kiedy doszła do przyczepy.
- Co zno... A to ty -
powiedziała Cassandra.
- Tak to ja... -
odparła Shelly - Mam zamiar napisać nowy rozdział.
- Hej... - przywitał
się Andres.
- Witaj, pięknooka
panno - powiedziała Ania.
- No... Dzień dobry...
- rzekł Sheldon.
- A gdzie Tomek? -
spytała Shelly.
- Poszedł na
przeszpiegi - odparł Andres.
- Po co? Gdzie? -
dopytywała się Shelly.
- Wczoraj przyjechał
ten Matthieu - tłumaczył Andres - Wiem, że miał przybyć dzisiaj, ale zrobił to
wczoraj... To jest zbyt podejrzane...
- Wczoraj?! Mój tata
nie wrócił na czas do domu - dopowiedziała Shelly - Myślisz, że ma to coś
wspólnego z tym mężczyzną?
- Pewnie tak... -
rzekła Cassandra - Musimy iść do antykwariatu.
- Dobra... - odparła
Shelly.
***
- Jesteś pewna, słonko?
- spytała pani Konstancja otwierając drzwi antykwariatu.
- Tak - odpowiedziała
Shelly.
- Zatem dziecko weź w
swą dłoń pióro i pisz - rzekła kobieta po czym poszła zagrzać wodę w czajniku.
- Okej... Pora zacząć
rozdział... - powiedziała Shelly.
Dwie godziny później
powieść Shelly w końcu dobiegła końca. Nagle z książki zaczęło wypływać światło.
Promienie jasności prawie oślepiły dziewczynę. Cassandra i Andres mieli
założone okulary przeciwsłoneczne. Najwyraźniej zapomnieli dopowiedzieć o tym
świetle. Po około minucie blask płynący z księgi zgasł i za znikającymi
promieniami wyłoniła się postać czarnowłosej dziewczynki. Jej ciemne oczy
spojrzały na Shelly.
- Co tam? Jak się
macie? Dzisiejszy dzień jest przepiękny! Nieprawdaż? - spytała dziewczyna.
- Nie wyszła ci -
mruknęła Konstancja - Tak czasami bywa... Mój Sheldon też nie jest idealny...
Cóż... Zrobiłaś, co mogłaś...
- Że ja nie wyszłam? -
oburzyła się dziewczyna - A kto z trudem wychodził z tej księgi?! Ja!
- No... Typowy Sheldon
- powiedziała Cassandra.
Do pokoju wbiegł
zdyszany Tomek.
- Kra kra! - krzyczał
najgłośniej jak potrafił.
- Co ty znowu mówisz? -
spytał Andres.
- Kra kra! - krzyknął
Tomek i wyjaśnił całe wydarzenie - Bo ja go śledziłem... Wierzcie mi lub nie,
ale gdy gadał do tej skrzynki...
- Telefonu - poprawiła
Cassandra.
- No przecież mówię!
Rozmawiał z kimś o jakiejś dostawie heroiny i morfiny... Nie zrozumiałem o co w
tym chodziło, ale mówił też o trudności transakcji. Powiedział również, że
trzeba będzie takiego Jana Badzimskiego porwać dla okupu czy czegoś... O! I pytał
się o tutejsze antykwariaty! Myślicie, że on chce księgę?
- To jest oczywiste! -
rzekła Cassandra - Mężczyzna nie tylko jest narkomanem, ale i pragnie zabrać
"Pewną historię". Boję się, że jak dostanie książkę w swe ręce wskrzesi
to, czego się obawiamy...
- W takim razie co
robimy? - spytała panią Konstancję Shelly.
- Dziecko...
Przeniesiemy ją w inną część Bydgoszczy - rzekła kobieta.
- Na co czekacie?! Wsiadajcie
do vana! - krzyknęła Konstancja.
Cassandra szybko
spakowała do plecaka wszystkie tabletki, woreczki z herbatą i papierosy pani
Konstancji. Andres pobiegł szybko po Kamila, a Shelly wzięła księgę. Van
kobiety był koloru granatowego takiego jak wieczorne wrześniowe niebo. Pani
Konstancja wyjechała autem z garażu i kierowała się w stronę parku, za którym
stała sobie przyczepa. Sheldon nie był zadowolony, gdy ujrzał swoją twórczynię.
Ania zaś oszalała na widok tak przecudnego kota.
- Co to za słodki kot?
- spytała podekscytowana Ania.
- To... To jest Pan
Winslow - odparła Shelly.
- Nie gadać tylko
wsiadać! - zawołała kobieta.
Jadąc w korku, starsza
pani próbowała opanować stres. Samochód jadący przed Konstancją ostro
zahamował. Kobieta w ostatnim momencie uniknęła wypadku. Zdenerwowana pani Morawska
wyszła z auta i nakrzyczała na kierowcę:
- Co pan sobie myśli?!
Jak można zahamować bez ostrzeżenia?! Tutaj nawet nie ma sygnalizacji
świetlnej! A może zauważył pan cudem pasy?!
- Co pani mówić? Pani
za szybko posługiwać się język. Proszę posłuchać! Ja nie być stąd, ja być z
Portugalia! Ja przepraszać za mój język, ale ja umieć doskonale tylko
hiszpański. Polski ja się dopiero uczyć - powiedział mężczyzna.
- Chwila... Matthieu?
Tak pan się nazywa? - spytał Andres.
- Tan. To znaczyć...
Tak - odparł wysoki mężczyzna.
- O Matko! - zawołał
Tomek - To facet od transakcji!
- Uciekajmy! -
krzyknęła Cassandra.
Pani Konstancja wsiadła
do najbliższego autobusu i oznajmiła, że na pewno jeszcze się spotkają.
- To ty być?! -
mężczyzna zrobił groźną minę - Jak ty?! Ty wyglądać jak... Jak... Sawyer... Wy
posiadać libro?! Księgę?! Wracać!
Pięcioro nastolatków,
dwoje dzieci i jeden starszy pan pobiegli co sił w nogach do pobliskiego parku.
Napięcie było zbyt silne by się zatrzymać. Najwyraźniej wszyscy czuli to samo,
bo dopiero przy Kanale Bydgoskim Sheldon uznał, że nie pobiegnie dalej.
- Jesteśmy na Wyspie Młyńskiej...
- mówiła Cassandra - Może pójdźmy powoli i spokojnie do opery... To będzie nasz
punkt wyjścia...
- Co to miało być? -
spytała się Shelly.
- Uwierz mi na słowo
poprzedni Francuz wyglądał przyjaźniej... Ten facet jest groźniejszy od Abueli!
A zrozum, że nasza babcia uderza cię wałkiem po plecach jeśli się źle odezwiesz
bądź nie będziesz kulturalny - rzekł Andres.
- Ty to umiesz
pocieszać! - powiedziała Shelly.
- Eee... Shelly... Twój
kot... On chyba... - zaczął Kamil.
- Panie Winslow. Musisz
być dzielny... To zwykła woda... Nic strasznego... - uspokajała kota Shelly.
- Idziemy do tej
opery?! Zaraz nas Boże Narodzenie zastanie! A tak w ogóle... Pan Winslow to
idiotyczne imię... Zwłaszcza dla kota - orzekła Cassandra.
- Mi się podoba -
stwierdziła Ania.
- Ten mężczyzna
zachowywał się podejrzanie... Myślę, że on chcę księgę - rzekł Sheldon.
- No brawo Sherlocku! -
klasnął w ręce Andres.
- Wiesz... No nie
musiałeś, ale... - Sheldon zarumienił się ze szczęścia.
- Sheldon! To nie była
pochwała! - zirytował się Andres.
- To ty sobie tak twierdź...
Dla mnie to była POCHWAŁA - Sheldon wytknął język.
- Idziemy! - zawołała
Cassandra - Wyglądamy jak grupa chorych i szalonych ludzi!
Droga do opery okazała
się bardzo trudna. Sheldon cały czas jęczał. Tomek zabrał jakiejś kobiecie
jabłko, a Ania weszła na starą wierzbę i udawała, że jest księżniczką w wieży.
Najgorszy zamęt wprowadził Pan Winslow. Najpierw trzeba było go ściągać z dachu
punktu informacyjnego, a potem, gdyby tego było mało wilczur wraz z szarym
sznaucerem postanowił złapać ogon kota. Po półgodzinnej ucieczce przed psami w
końcu udało się dojść do opery.
- To było okropne -
jęczał Sheldon.
- Nigdy więcej! -
przyłączył się Kamil.
Nagle do nastolatków
podeszła dwójka rudowłosych dzieci.
- Sam i Ruby? -
zdziwiła się Cassandra.
- Cassandra? I...
Andre? - spytała dziewczynka.
- Ruby! To jest Andres!
- poprawił chłopak.
- Co tam u was? Jak
minęły wakacje? - spytał Andres.
- Nic się nie
wydarzyło... Tylko uratowaliśmy rodzinę i odkryliśmy tajemnicę rodziny Kruger -
odparł Sam.
- A Narcyza? Dostała
się do szkoły muzycznej? - zapytała Cassandra.
- Tak - odpowiedziała
Ruby - Tylko ona twierdzi, że już nie chce zostać muzykiem... Woli zostać
archlenogiem.
- Archeologiem -
poprawił Sam - Przyjechaliśmy tu na święta, ale tata pomylił daty...
- Czy ja mogę się o coś
spytać? - zapytała Ruby.
- Pewnie! - odparł Andres
- Tyle, że to było twoje pytanie, które chciałaś zadać?... Czy jeszcze jedno
zadasz?
- Co to za staruszek? A
te dzieci?! Wyglądają jak ta... Ania i Tomek! - zawołała z wrażenia
dziewczynka.
- Eee... To dłuższa
historia! - odpowiedziała Cassandra.
- Na nas już czas! -
powiedział Sam i wziął Ruby za rękę.
Kiedy bliźniaki poszły
do swoich rodziców Shelly postanowiła się odezwać:
- Kto to był?
- Rodzina z Rzymu -
odparł Andres.
- Dochodzi piętnasta -
mówiła Cassandra - Wygląda na to, że prześpimy się w operze... Oczywiście jeśli
tylko nam pozwolą...
Po wejściu do budynku Cassandra
udała się wraz z Shelly do kasy biletowej. Gdy tak szły niepewnie Cassandra
przyspieszyła kroku i zapytała:
- Dzień dobry panu...
Czy moglibyśmy wraz z naszym dziadkiem przenocować tu? Wiem, że to nie hotel,
ale...
- Pozwolę wam tutaj
spać jeśli... Jeśli złapiecie tego złodzieja! Cały czas kradnie nam
instrumenty! A co najgorsze... Nigdy nie wychodzi i nigdy nie wchodzi... On tu
jest cały czas...
- Doskonale się składa!
Nasz dziadek jest byłym detektywem wydziału kryminalnego w Katowicach... - powiedziała
Cassandra.
- Jakim byłym?! Ja cały
czas jestem i będę najlepszym detektywem! - rzekł Sheldon.
- No jeśli mamy do czynienia
z profesjonalistą to możecie tu zostać na noc - orzekł mężczyzna.
- Jeszcze się pan
zdziwi jak szybko odnajdziemy tego złodzieja - zaśmiała się Tarantula.
Gdy Bydgoszcz pokryła
się w mroku nocy w operze słynny detektyw miał za zadanie złapać złodzieja
instrumentów.
- Jak już mówiłem
Tomek, Ania i ta Tarantula mi pomogą - rzekł Sheldon - My nie potrzebujemy snu.
No... A wam się przyda.
- Dobrze. Zrób jak
uważasz - odparła Cassandra.
- Nie musicie nas
zatrzymywać... Damy radę - powiedział Sheldon.
- No to idź! Nikt cię
nie zatrzymuje... - mruknął Andres.
Drzwi od sali, w której
przebywają Shelly, Kamil, Cassandra i Andres huknęły. To Sheldon trzasnął nimi z
wściekłości, ale teraz bardzo tego żałował. Przecież mógł tym uprzedzić
złodzieja. Z każdą sekundą serca Ani, Tomka i Sheldona biły coraz mocniej.
Tylko Tarantula nie wyczuwała wielkiego napięcia.
- O co wam chodzi?!
Chodzimy tylko po ciemnej operze pełnej obrazów i instrumentów! - powiedziała
Tarantula.
- Łatwo ci mówić droga
panno! - mówiła Ania - Nie w każdym budynku muzyki grasują złodzieje!
- Kra kra! - zawołał
Tomek.
- Co ty masz z tym
"Kra kra", co? - spytał Sheldon.
- To jest sygnał! -
szepnął Tomek - Właśnie widziałem w tamtej sali harfę, a teraz... Teraz jej nie
ma!
- Co mówisz? - spytała
Tarantula, która niedosłyszała tego co powiedział Tomek.
- Złodziej już działa!
- krzyknął chłopak.
- To co robimy? -
spytała Ania.
- A bo ja wiem... Może
go poszukamy! - odparła Tarantula.
- Dobry pomysł... Choć
mój jest lepszy. Poszukamy złodzieja - rzekł Sheldon.
- Przecież to
powiedziałam!
- Ale mój pomysł jest
lepszy i tyle!
Nagle coś upadło na
ziemię.
- Przepraszam... To te
talerze...
- Sheldon! Bądź już
cicho! - szepnęła Tarantula.
Na scenie pojawił się
ogromny cień, który niczym wielki król przyglądał się grupce ludzi w mroku.
Nastała cisza. Ktoś musiał przerwać milczenie. Niestety zrobił to Sheldon.
- Witam pana w tę
przepiękną noc - zaczął niepewnie - Wiem, że przerywamy panu w ważnej sprawie,
ale... - Sheldon zniżył głos do szeptu - I co teraz mam powiedzieć?
- Hej. Proszę pana! - odezwała
się Tarantula.
- Czego chcecie ode
mnie? - zapytał z rosyjskim akcentem mężczyzna.
- Mamy panu do
zaoferowania wysokiego mężczyznę - ciągnęła dziewczyna - To jak będzie?
- A czy on nazywa się Jan Badzimski? - dopytywał się mężczyzna.
- Nie... Ale Matthieu
chciał dorwać tego...
- O nie... - mężczyzna
wyjął telefon - Szefie... Obawiam się, że mamy mały kłopot... Ktoś tu jest i
zna pana... Tak jest! Ja Billy dam radę! Mam tak nie mówić? D-dobrze...
- Billy? Billy Bekow? -
spytała Shelly wchodząc do sali koncertowej.
- Tak. A kto pyta?!
- Ja Shelly. Znał pan
mojego ojca Toma i...
- I czy wiem gdzie
jest? - dokończył Billy - Owszem. Może i wiem, ale on nie chce cię widzieć...
Bardziej zabić... Czy coś w tym rodzaju...
- Dobra. Puśćcie go...
- powiedziała Shelly.
- Dziękuje bardzo -
odparł Billy, po czym wybiegł z sali.
- Coś ty zrobiła?! - zapytał
Andres, gdy mężczyzna wyszedł.
- Uspokój się! Trzeba
szybko zostawić wiadomość, że złodziej został złapany i oddał instrumenty...
Idziemy śledzić tego Billego!
***
Idąc za Billim podmokłą uliczką Shelly
próbowała zrozumieć co powiedział jej Rosjanin."To niemożliwe, żeby to Tom
chciał mnie zabić! - myślała dziewczyna - On po prostu próbował mnie zmylić!"
Billy doprowadził całą grupę do opuszczonej apteki.
- Myślę, że to tu -
powiedział Sheldon.
- No co ty nie powiesz
- odparł Kamil.
- Chłopaki cisza! -
szepnęła głośno Cassandra.
- Wchodzimy za nim -
rzekła Tarantula.
W starej aptece, jak
można było się spodziewać nikogo ani niczego nie było widać. Cassandra podała
wszystkim latarki. W budynku stało się trochę jaśniej.
- No, no! - usłyszeli
znajomy głos - Ja się zastanawiać gdzie wy być... A ja przecież być wielki
mafiozo... Ja być taki miły, a wy tylko być nadąsane dzieciaki! Billy! Weź słodkie
dzieciątka! Zostaw mi tylko postacie literackie!
- Puszczaj! - wrzasnęła
Cassandra wyrywając się z rąk mężczyzny.
Kiedy Billy złapał
wszystkich normalnych członków grupy przyszedł czas na resztę.
- My ci się nie damy! -
zawołał Tomek.
- Właśnie. Otóż my
drogi panie nie damy ci się złapać! - krzyknęła Anna.
- Nie masz szans! Nie
znasz zaklęcia! - rzekł Sheldon.
- Naprawdę? A może być
takie?! Sharimus polimus hakitunus
bakitres sehrune - powiedział Matthieu.
W tym samym momencie, gdy
mężczyzna wypowiedział magiczne słowa wszystkie postacie literackie, które
stały nie mniej niż jeden metr od księgi, wyszły na zewnątrz i upadły.
***
Rano, kiedy słońce
leczy urazy mroku przed budynkiem apteki leżeli wskrzeszeni bohaterowie książek.
Na zegarze jednego z kościołów wybiła ósma, kilka minut później na drugim
zegarku wydzwoniła ta sama godzina.
- Na mojego Watsona! -
zawołał Sheldon - Już ósma! Kochani towarzysze wstawajcie!
- Co znowu? - zapytała
Tarantula.
- Czemu nas pan budzi o
tak wczesnej porze? - spytała Ania.
- Wczorajsza noc...
Wypowiedział zaklęcie... Ale zrobił to źle... Bo gdyby wszystko poszło po jego
myśli nie pamiętalibyśmy zdarzeń z przeciągu doby - rzekł Sheldon.
- Musicie to zobaczyć -
zawołał Tomek z wnętrza apteki.
- Co zauważyłeś? -
spytała Ania wchodząc do budynku.
- To - chłopak wskazał
ręką spalone pomieszczenie - Wszystko podpalili! Nie mamy poszlak ani księgi!
- No... Może masz
rację, ale zostało to - Tarantula wzięła w dłoń małą kartkę, która leżała na
podłodze - Na tym kawałku papieru jest narysowany krzyż z wężem...
- O! Ja wiem co to za
znak! - krzyknął Tomek - Daleko pod ziemią widziałem taki sierociniec sprzed
lat...
- Myślicie, że ci
niemili panowie mogli tam przebywać? - zapytała Ania.
- Musimy wybrać się do
tego sierocińca - rzekł Sheldon.
Wejście do kanałów
okazało się złym pomysłem, na który wpadł Sheldon.
- Jak tu śmierdzi! -
jęczała Ania.
- To nie był mój
pomysł! - powiedział Tomek.
- Ale to ty nam
opowiedziałeś, że widziałeś w podziemiach sierociniec więc nie marudź! -
krzyknął Sheldon.
- Ja nie jęczę! Tylko
Ania! - usprawiedliwił się chłopiec.
- Eee... Chłopaki!
Musicie to zobaczyć! - zawołała Tarantula.
- Co znowu?! - zapytał
poirytowany Sheldon dochodząc do dziewczyny - Jakbyś zauważyła chodzimy po
ściekach!
- To ten sierociniec! -
powiedział Tomek.
- To ja zagadam
właściciela budynku, a wy rozejrzyjcie się - rzekł Sheldon.
Drzwi sierocińca przeraźliwie
skrzypnęły. Sheldon poczuł jak dreszcze przechodzą mu po plecach. Zimne
spojrzenie starej pani, która otworzyła drewniane wrota budynku złamały ze
strachu mężczyznę.
- Czego pan chce? -
zapytał schrypiały głos kobiety.
- Eee... Ja... No
ten... - jąkał się Sheldon.
- Jakiś pan dziwny -
rzekła starsza pani - Powie pan po co tu przyszedł?
- Jestem z wydziału
Bezpiecznej Higieny Pracy i doszły mnie słuchy, że pańska placówka jest
poważnie zainfekowana wirusem... Polio... I moim zadaniem jest porozmawiać z
panią czy to co mówią jest prawdą. Może to pani potwierdzić? Panno...
- Nazywam się
Kalinowska! A mój sierociniec to moja sprawa! - odparła kobieta.
- Kalinowska? - zdziwił
się Sheldon - Przecież pani ni żyje! Ta przyczepa...
- Przyczepa?! A... O to
panu chodzi! Sprzedawałam w niej warzywa - odpowiedziała pani Kalinowska.
W tym samym momencie,
gdy Sheldon rozmawiał z właścicielką sierocińca, Tarantula wraz z Tomikiem i
Anią zakradła się do środka budynku. Dom Świętej Marii od środka przypominał
zakład psychiatryczny. Wszędzie białe ściany i tylko czasami na jednej z nich
pojawia się chmurka. Meble pochodziły najwyraźniej z poprzedniej epoki. Obrazy,
które wisiały na białych murach budynku przedstawiały Święte męczennice.
- Tu jest dziwnie! -
szepnął Tomek.
- Tak... Przynajmniej
nasz Sherlock daje sobie rade! - powiedziała Tarantula.
- Czarnowłosa królowo
snów - zaczęła Ania - Jest może coś napisane na tej karteczce?
- Nie tylko ten... -
nagle oczy Tarantuli zaświeciły się ze zdziwienia - To jest list! Tak...
- Daj mi to! Ja
przeczytam! - krzyknął Tomek - Dobra... Ćwiczyłem! Tu napisano: "Droga Alicjo! Piszę do Ciebie ten list,
ponieważ wiem, że to koniec. Tak, Matthieu zamierza zabrać "Pewną
historię"... Obawiam się, że już Cię nie zobaczę! Pamiętaj jedno: ZAWSZE CIĘ KOCHAŁEM... Twój Billy".
- Jaki sztuczny list!
Ten Billy nie ma pojęcia o uczuciach! - oburzyła się Ania.
- Trzeba odnaleźć tą
Alicję! - powiedział Tomek.
- Tak. Masz rację...
Pieczątka wskazywała na to miejsce... Tylko Billy nie wysłał tego listu?! -
zastanawiała się Tarantula.
- Chodźcie! Mam pomysł!
- rzekła Tarantula.
Ania czuła się dziwnie
idąc za rękę z Tomkiem. Tarantula wpadła na - według niej - genialny pomysł.
Tomek i Anna mięli zachowywać się bezczelnie, a ona udawać ich matkę.
- Witam panią -
powiedziała z uniesioną głową Tarantula.
- Dzień dobry -
odpowiedziała zdziwiona kobieta.
- Moje dzieci są takie denerwujące
i niegrzeczne! - mówiła dziewczyna - Chciałabym, aby to pani Alicja się nimi
zajęła!
- Pani Alicja już tu
nie pracuje - odparła surowo pani siedząca za ladą.
- Jak to?! - zapytała Tarantula.
- Jak to " jak
to"?! Proszę pani to jest poważna placówka!
- Mamusiu... Czemu ta
pani ma nos jak wiedźma? - spytał Tomek.
- Jak śmiesz?! Co z
ciebie za niewychowany dzieciak! - oburzyła się kobieta.
- Możemy chociaż
obejrzeć ten sierociniec? - zapytała Tarantula - Wie pani... Muszę mieć
pewność, że zostawię tu swoje dzieci!
- Tak. Proszę zabrać
stąd te małe potwory!
***
- Co to był za plan? -
zapytała Ania.
- Cicho! Ważne, że jesteśmy
już o krok od znalezienia...
- Biuro Alicji! -
krzyknął Tomek.
- Wchodzimy - rzekła
Tarantula.
Pokój, w którym
pracowała niegdyś Alicja był bardzo zaniedbany. Wszystkie półki na książki leżały
na podłodze tak jak dokumenty. Na suficie wisiał zdechły pająk, a po drewnianej
desce chodziła rodzina szczurów.
- Ohydztwo! - wrzasnęła
Ania.
- Lepiej niż w
śmietniku - mruknęła Tarantula.
- Spójrzcie! - zawołał
Tomek i wskazał fotografię wiszącą na ścianie. Na zdjęciu znajdował się Billy,
Matthieu i prawdopodobnie Alicja.
- Wygląda na to, że
Matthieu był dobrze znany... - powiedział Tomek.
- Tak to wygląda,
lecz... - Tarantula zdjęła fotografię z gwoździa - Zobaczcie! Rachunek i coś w
rodzaju listu... Dopiero dziś go odebrano!
- To jakim cudem on tu
się znajduje?! - zapytał Tomek.
- Myślę, że Alicja
odeszła sama dzisiaj o szóstej...
- Skąd wiesz? - spytali
równocześnie Ania i Tomek.
- W tym liście jest
tylko napisane: "Odejdź z pracy i
przyjedź do piwnicy w Teatrze Polskim".
- To chyba już wiemy
gdzie iść - powiedział Tomek.
***
- Jesteście pewni, że
to tu? - spytał zdyszany Sheldon wchodząc do teatru.
- Tak! Jest
piętnasta... - mówiła Tarantula - Teraz grają "Pchłę szachrajkę"...
- To do piwnicy! -
zarządził Tomek.
Drzwi od podziemi
teatru były otwarte. Światło, które rozbłysło w piwnicy pochodziło z małej
żarówki, którą zapalił Matthieu.
- No proszę! -
powiedział do siebie - Myślałem, że już was nie zobaczę!
- Uciekajcie! -
krzyknęła z rąk Billego Cassandra.
- Cicho być! - krzyknął
Billy.
- Nareszcie! Już mogę wskrzesić
moją córkę Shelly! Matthieu Anderwhill zawsze zwycięża!
- Zaraz! Stop! -
krzyknęła Shelly.
- A ty czego chcesz?! -
zapytał mężczyzna.
- Ja nazywam się Shelly
Anderwhill...
- Co?! Tom! Mówiłeś, że
dziewczynka nie żyje!
- Skoro pan jest
Anderwhill to Tom nazywa się... Jak się nazywa? - zapytała Shelly.
- Anderwillch! Tak się
nazywa! - krzyknął Matthieu.
W tym samym momencie kula
z pistoletu trafiła w głowę Toma - mężczyzna popełnił samobójstwo. Po
wyjaśnieniu wszystkiego co ukrywał Tom, Shelly trafiła do domu ojca. Tak kończy
się ta "Pewna historia". Każdy żył długo i szczęśliwie..."
- Mamo? - spytała
czteroletnia dziewczynka.
- Tak, skarbie?
- To opowiadanie... Ono...
To twoja historia?
- Tak, córciu... To
moja pewna historia - odpowiedziała dorosła Shelly.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz